...czyli opowieść znad filiżanki parującej kawy w chłodny dzień.
(w wersji Hawajanki - znad kubka herbaty. Zielonej. Z opuncją i mango koniecznie).
Właściwie nie pamiętam już "życia przed Niunią". Nie no, oczywiście, że wiem i przez mgłę wspominam czasy, kiedy bez zobowiązań wracałam do wynajmowanego mieszkania. Piłam na umór, bywałam na koncertach pod sceną i te sprawy...
(no dobra, nie piłam ;-)
Ale kiedy patrzę na Niunię, myślę sobie, że mamy teraz całkiem fajny okres.
Biega sobie takie Małe po mieszkaniu na czworakach, odwraca się, bezczelnie śmieje i sprawdza, czy biegnę za nią.
Kiedy się wkurzy, krzyczy "Agie!". Cokolwiek by to znaczyło, brzmi wyjątkowo złowrogo.
Uśmiecha się każdego ranka na powitanie i rączkami gładzi moją zwichrzoną czuprynę.
Segreguje posegregowane śmieci. Ostatnio zaczęła wywalać moje przepisy z półki do pojemnika z plastikiem. Widocznie ma swój system.
I nawet jej wybaczam to, że mówi "tata", "baba" i "ej". A "mama" jakoś jej przez struny głosowe nie przejdzie.
Nie znam właściwie innego życia niż schemat: żłobek-praca-dom-gotowanie-padanie ze zmęczenia. Ach, no jeszcze czytanie książek w porannym kursie do Mordoru.
Ale kiedy wracam zmęczona do domu po pracy i naprawdę czasem nie mam siły już gadać, opowiadać o challenge'ach, asapach i anksunamunach w pracy, wsłuchuję się w jej dźwięczny śmiech. Chłonę jej radość, czasem złość i plucie obiadkiem. Patrzę w jej ufne duże oczy.
Warto było tyle przetrwać dla tych chwil.
Test
OdpowiedzUsuń