poniedziałek, 23 listopada 2015

--- Bunt na Hawajach ---

Jest taki żart. Ile osób potrzeba do wkręcenia 1 żarówki?

Nie no, wiadomo, że jedną, bez wkrętów o blondynkach.

A teraz parafraza. Ile osób potrzeba do ubrania mojego dziecka rano?Jedną? Dwie?

3. Jedna przytrzymuje ręce i nogi. Druga ubiera. Trzecia ociera pot z czoła.

A właściwie to jeszcze przydałby się egzorcysta. 

Nie wiem kto wymyślił te bunty, junty, histerie dwulatka, ale powinien za to iść siedzieć. No, bo żebym ja się musiała siłować z własnym dzieckiem? Nie nie, nie chodzi o to, że nie daję jej wyboru między różową, a różową bluzką.
Ja jej daję wybór. Dwie bluzki. Dwie pary spodni. Dwie pary wszystkiego. Niech wybiera.


Nie daję jej jedynie wyboru pomiędzy "wychodzimy do żłobka", a "zostajemy w samej pieluszce i z umazaną masłem buzią w domu". 

Czas rano nie zatrzymuje się w magiczny sposób, a ja nie mam zdolności teleportacji. Weekend się skończył, czas zacząć powszedni tydzień. Czasem taty rano nie ma, a ja po prostu nie nadążam za tymi wszystkimi skokami rozwojowymi z Mimi sama.
 
I tak dziś padł niechlubny rekord - pół godziny ubierania. Na koniec wpakowanie w wózek i foch na trzy kilometry.

Ech. W takie dni to sama bym w tej pieluszce i z umazaną buzią została w domu.




wtorek, 17 listopada 2015

--- Hołmofis in mordor hołm ---

Sukienka, laptop, agent nieobecności na 2 dni wyjazdu służbowego i cień do powiek nie robią ze mnie singielki, ale przez niedawne dwa dni byłam nagle jakby mniej mamą, a bardziej korpopanią.

Jeśli komuś się wydaje, że bez dziecka odpoczywałam i przespałam wreszcie całą noc, to znaczy że naczytał się za dużo bajek i na dodatek nie ma dzieci.
Nie, nie, nie. Matka nie umie spać całą noc bez pobudek nawet wtedy gdy małego ssaka nocnego nie ma obok. Mamy nie śpią i nie chorują. Zapamiętać.

Po powrocie do domu, przebrana w dresy, rozciągnięty t-shirt i bez makijażu, na powrót byłam mamą. Robiącą kotlety (a właściwie odgrzewającą, bo jak przystało na prawdziwą Matkę Polkę Zorganizowaną, zapas kotletów i przekąsek był przeze mnie zapewniony już przed wyjazdem), zmywającą naczynia, zmieniającą pieluchy i usypiającą dziecko do snu.

No dobra. Bycie mamą po pracy i korpopanią bez dziecka w firmie to dwa różne etaty. Ciężkie do pogodzenia, ale możliwe. Bycie korpomamą na hołmofisie z zawirusowanym dzieckiem to dopiero jest level hard. Bo nagle te dwa etaty trzeba wypełnić jednocześnie. Je-dno-cześ-nie. 

No i jazda...
Wstajemy po n! pobudkach, zgodnie z algorytmem budzika, o 6:20. Nieeee, nie ma, że hołmofis. Jest wtorek, środek tygodnia, pobudka zgodnie z prognozami. 

Chore dziecko nie chce jeść. Albo chce. Albo nie wie. Albo się skusi na owsiankę z jabłkiem, albo wywali tę owsiankę na podłogę. Albo skubnie trochę jogurtu, albo będzie trenować rzuty łyżeczką z porcją Lactobacillus bulgaricus w dal.

Żeby zdjąć piżamę z takiego dziecka, należy włożyć ją pod prysznic. Z piżamą rzecz jasna. Na pomysł jak po nieplanowanym prysznicu ubrać Młodą w coś więcej niż jedną skarpetkę, jeszcze nie wpadłam. Eny ajdijas?

Chore dziecko wymaga, mam wrażenie, dwukrotnie więcej uwagi niż zdrowe. O ile to możliwe. Mimi należy do dzieci, które nie chcą bawić się same ("nauczyłaś, to tak masz"). 
Niestety, mama musi godzić i pisanie maili i tworzenie tabelek z zabawą piłeczkami, pluszakami, komentowaniem bajek i masą innych rozwijających zajęć. Czy już mówiłam, że chore dziecko głośno marudzi i nie chce iść spać?

I zawsze wtedy w głowie budzi się niczym demon, dylemat. Pieprzyć tabelki i pobawić się z dzieckiem, czy zamknąć w łazience dziecko i pisać maile?
Dylemat, którego być nie powinno. Chore dziecko potrzebuje mnie i mojej uwagi bardziej niż deadline'y. Chociaż asap z deadlajnem i żanem kodirem płacą mi za to, żebym miała za co kupić dziecku ten lactobacośtam jogurt i ekorodzynki.

Ktoś mówił, że będzie łatwo? 

Nie, nikt tego nie obiecywał. Ale korpomamy nie chorują, korpomamy się nie poddają, korpomamy o 17:00 wyłączają nawet podczas hołmofisu komputer i biegną tłuc mięso na kotlety, tłumacząc bajkę, głaszcząc maluszka po włosach i bawiąc się maskotką. 

Jednocześnie.

----
Osobom bez poczucia humoru nie zalecam czytać tego tekstu. 








środa, 4 listopada 2015

--- Dzień (Za)Dumy ---

Pomyślałam, że o tym napiszę, bo za kilka lat pamięć zapomni, a internet pewnie nie...

1 listopada to dzień z jednej strony pełen zadumy, ale i... wbrew pozorom, radosny. W końcu to uroczystość Wszystkich Świętych, a na cmentarzach spotykają się rodziny, wspominają dobre chwile, cieszą się swoim widokiem... Taki obrazek jest tego konkretnego dnia częstszy niż łzy i melancholia...

2 listopada jest dniem "zadusznym", czyli dniem pamięci "za dusze". Już nie tylko te wyniesione na ołtarze, ale te najbliższe...

31 października zaś w tym roku był dla mnie Dniem Dumy.

Tak wyszło, że właśnie w sobotę świątecznego weekendu byliśmy w północno-wschodniej Polsce, a w niedzielę w moich rodzinnych stronach. Niunia oczywiście z nami.

Na jednym z cmentarzy, pośród szumu lasu i zieleni łąk spoczywa Niuni dziadek. Nie miała niestety okazji Go poznać. 

Przy grobie poprosiłam ją, by dotknęła Jego zdjęcia. Pogłaskała chłodną od mazurskiego szronu twarz, dała buziaka... Uśmiechnęła się lekko. Nie biegała wokół, nie szalała niczym tornado, była spokojna, jakby czuła, że tu, w tym miejscu, należy zachowywać się z szacunkiem.

Gdy odchodziliśmy, rzuciłam "zrób papa dziadkowi". I ona wtedy znów podeszła do zdjęcia, sama z siebie i pomachała. Mimo, że stała w zupełnie innym miejscu, przeszła te kilka kroków właśnie żeby zrobić "papa" konkretnie do zdjęcia.


Ja byłam z niej dumna, a dziadek na pewno uśmiechął się do niej, gdziekolwiek jest....

----


"Kiedy gwiazda gaśnie, jej blask świeci jeszcze przez tysiąclecia".