Obiecałam sobie wczoraj, że dziś nie dam się wyprowadzić z równowagi.
I trzymałam się tego postanowienia, mimo że rano jeden budzik zawiódł (ok, dobra, przyznaję się, okazało się, że godzinę nastawiłam dobrą, tyle że dzień niewłaściwy), a drugi budzik co prawda męża obudził, ale mąż postanowił go przechytrzyć i nie wstał na żądanie. Ech.
Nie wyprowadziła mnie z równowagi również zepsuta spłuczka od WC (tradycyjnie psuje się w najmniej oczekiwanym momencie po...), nieplanowana zmiana pieluszki, zgubiony w ferworze walki podczas ubierania się bucik ani klasycznie zwiewający sprzed nosa autobus.
Nie dałam się wyprowadzić z równowagi zgubionej rękawiczce, niedziałającej w bramkach karcie wstępu na Mordor na Postępu ("Chcą mnie zwolnić?"), "Wielkiemu ptakowi z Sezamkowej", ani nawet wynikom sprzedaży oglądanym podczas pierwszego w tym roku zawodowego spotkania.
Pierwszy kryzys przyszedł kiedy odkryłam, że dali mi niewłaściwą bazę pod laptopa ("Naprawdę chcą mnie zwolnić"), a z ust wyrwało się słynne słowo na k. Ale i z tym sobie poradziłam.
Ale o 15:08 już prawie nie wytrzymałam. Kiedy Lotus zrobił mi psikusa i nie chciał ani wysłać, ani odebrać żadnego maila byłam już pewna, że za chwilę drzwi pokoju się otworzą i dostanę wypowiedzenie. Na szczęście drzwi się nie otworzyły.
I kiedy już wracałam do domu, złapałam się na tym, że chcę wyprzedzać ludzi człapiących ślamazarnie do metra. Ale po trzech wdechach (nie zapominając o wydechach), odpuściłam.
Nikt mnie nie goni, nikt nic nie każe, z nikim się nie ścigam. Szkoda obcasów!
Bo kiedy ma się takie powitanie w pracy, to ten tłum wysypujący się z Mordoru nie jest straszny.
Mówiłam już, że uwielbiam mój TM Team? :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz