piątek, 6 lutego 2015

--- W poszukiwaniu utraconego czasu (05.02.2015) ---


8 miesięcy minęło mi jak z bicza trzasnął. Od poniedziałku będę Matką Polką Karmiącą Pracującą. Teraz, mając chwilę oddechu, lecząc chore ucho i gardło, postanowiłam fizycznie i mentalnie wybrać się na poszukiwanie tego utraconego czasu.

Mówi się, że skoro jest czas utracony, to jest też i czas zyskany. A ja się pytam gdzie on jest? No gdzie, hę?

W poszukiwaniu tego czasu zajrzałam pod łóżko, może tam się ukrył w trakcie tych krótkich nieprzespanych nocy? Znalazłam… kurz. No kurz nie będzie mi tu zagracał sypialni przecież. Starłam. Na mokro. Na sucho. Na dłuższy czas. Przy okazji przeleciałam z miotłą resztę mieszkania.

W kuchni szukałam czasu. Znalazłam gyros błyskawiczny z B. W zamrażarce dania mrożone. W szafkach dania istant, kaszki błyskawiczne, gotowe sosy. Fuj. Zatrwożyłam się strasznie. Z tych nerwów wyciągnęłam kuraka (wersja nie dla wegetarian), który gotowy był co najwyżej w tym stopniu, że ubity. Tak więc palcami niezbroczonymi krwią obtoczyłam go w amarantusie, zapiekłam w parowarze z jakąś tam zdrową kaszą. Do tego suróweczka z sałat zbieranych o poranku w kroplach rosy, z dziewiczą oliwą z oliwek i suszonymi ziołami. Yummy.

W łazience między serum ultraszybkowchłaniającymi się balsamami, szamponami 7 w 1 i pastą do zębów zastępującą dentystę prawie znalazłam czas. Prawie robi jednak wielką różnicę. A psik!

Wpadłam więc na pomysł, że kupię ten czas. Poszłam więc do hipersuperdupermarketu po drugiej stronie ulicy buszując między półkami niczym w zbożu. Chlebek znalazłam. Masełko 82%, bo się skończyło. Makaron razowy. Jak makaron to i śmietana bez mleka w proszku. Właśnie, mleko dla męża bo owsianego nie lubi. Owsiane płatki! Tak, bo się skończyły. Skończyły się też pieluchy. Krem do pupy. Czy mamy krem do pupy na stanie? A owoce, Boże czy ja mam w domu owoce? Ojej…

Patrząc na czasomierz przeraziłam się i z impetem i torbami niczym ruskie baby z ryneczku wpadłam na drugie piętro. Rozpakowując torby dalej nie znalazłam tego cholernego czasu. Och… :-(

Mając jeszcze chwilę dla siebie ogarnęłam czasoumilacze. Ogarnęłam na pryzmę na szafce przy łóżku. 4 książki które czytam jednocześnie, czekolada z orzechami (czy ja powiedziałam to głośno?), zimna herbata (cholera zapomniałam wypić rano herbatę), krem na pierwsze zmarszczki (ciiiii)…

I co? I czas było po Niunię do żłobka iść.

I nagle jakbym dostała patelnią w twarz…

Jest! Jest ten czas! Niunia mu na imię. Utracony czas zostawiłam w przeszłości, zyskany czas powędrował ze mną w wózku do domu. Czas, który w 8 miesięcy z 54 cm urósł do 72 cm i przytył do 8 kg. Czas, który mówi „tatatatatatatata” i wspina się bezczelnie mi na ręce.

Oszczędzamy czas żyjąc instant express. Tracąc go jednocześnie na stresy i nerwy, a zapominając jak obok nas rozkwita nowe życie a nasze potrzeby giną w mikroprzestrzeni.

Kiedyś zwykłam mówić: Czas to pieniądz – ciągle go mało. Dziś świadomie staram się pomiędzy myślami o powrocie do pracy dodać kilka słów. Czas to pieniądz – najlepsza jakościowo waluta jaką mogę dać Niuni. I wciąż go coraz mniej. Ale oby coraz pełniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz